Wyjście z błędnego koła
Mam na imię Basia i jestem alkoholiczką. Od ponad roku jestem trzeźwa, co nie oznacza, że do końca zdrowa. Do niedawna nie dopuszczałam do świadomości, że jestem uzależniona, że jestem chora na śmiertelną chorobę, jaką jest alkoholizm. Z racji tego, że wychowałam się w rodzinie, gdzie ten problem był chlebem powszednim, miałam o temacie uzależnień dużą wiedzę. Tak, ja wiem, ale przecież mnie to nie dotyczy. Ja piję, bo lubię, nie, że muszę- tak na tamten czas myślałam.
Zanim sama zrozumiałam, że jestem uzależniona, przeszłam długą drogę. Stres, presje, niepożądane uczucia najlepiej koiło się lampką wina i lekami. Tylko ta lampka była coraz słabsza, więc automatycznie kończyło się na kilku butelkach. A stres po jakimś czasie wracał z zdwojoną siłą i paraliżował każdy mój ruch. Przestała mnie cieszyć praca, ludzie, moja pasja. Wyczekiwałam wieczoru, aby znowu poczuć ulgę, nie ważne były konsekwencje, w głowie świdrowała jedna myśl- napić się i zaraz będzie lepiej. Konsekwencji było coraz więcej. Problemy w pracy, długi, izolacja, brak zaufania rodziny i bliskich, upadek na zdrowiu etc. Znowu, więc napady lęków i błędne koło rozpędzało się. Nie pomogły szpitale psychiatryczne, terapie, ośrodki…Może tylko na chwilę, ale schemat powrotu do kieliszka i leków zostawał ten sam.
Przyszedł w końcu czas na moje dno. Na upadek, z którego sama nie dałam rady powstać nawet na kolana. Piłam już każdego dnia, dawki leków również wzrosły do niekontrolowanych.
Pewnego dnia zadzwonił przyjaciel rodziny- trzeźwy alkoholik i zaproponował, abym wybrała się z nim na spotkanie AA tzw. miting. Nie była mi to obca nazwa. Wspólnota Anonimowych Alkoholików przewijała się już w moim życiu, ale jak zwykle podchodziłem do niej, jako zadanie do wykonania, nie do końca szczerze, a już zapewne nie, jako drogę do zdrowienia i lepszego życia. Pojechałem jednak…
Jednocześnie zaczęłam terapię uwalniającą mnie od leków pod okiem psychiatry, któremu wyznałam szczerze wszystkie moje eksperymenty. Po pierwszych spotkaniach w AA i u lekarza poczułam namiastkę spokoju i nadziei. Pamiętam, jak początkowo jeszcze trzęsły mi się dłonie, jak wylewałam łzy przy każdej wypowiedzi, ale jednocześnie czułam, że nie jestem sama, że skoro tylu ludzi koło mnie jest teraz uśmiechniętych, pogodnych, to może ja też kiedyś taka będę…
Chodząc na spotkania AA, słuchając doświadczeń innych, czerpiąc od grupy siłę i widząc ile szczęścia daje innym trzeźwe życie, zaczęłam więcej się uśmiechać. Cieszył mnie każdy trzeźwy dzień, każda mała rzecz, każdy kroczek do przodu bez paraliżującego lęku.
Patrzyłam w lustro i widziałam Basię, która bardzo powoli, ale jednak, zaczęła przypominać tą wesołą i pełną wiary dziewczynę sprzed laty. Przede wszystkim widziałam człowieka, który nareszcie nie oszukuje samego siebie, nie kombinuje, nie udaje.
Dzień za dniem, tydzień za tygodniem, w końcu miesiąc za miesiącem w trzeźwości, zaufaniu Bogu, dopuszczeniem do świadomości choroby i uznaniu bezsilności wobec niej, zaczęłam zauważać, że nie tylko jestem trzeźwa, ale również ta trzeźwość mi smakuje i daje owoce. Zaczęłam odzyskiwać powoli kontrolę nad swoim życiem, sprzątać to, co zaśmieciłam. Przestałam obiecywać, a zaczęłam działać. Krok po kroku odbudowuje relacje z bliskimi, nabieram stabilności finansowej, zyskuje zaufanie, praca cieszy mnie jak dawniej, rozwijam się w swojej pasji i co bardzo cenne staram się pomagać ludziom takim jak ja, którzy są w tym samym punkcie swojej choroby, co ja byłam kiedyś. Wtedy do mnie wyciągnięto pomocną dłoń niczego w zamian nie oczekując.
Czy to oznacza, że teraz jest idealnie, cudownie i w ogóle naj, naj…?
Oczywiście, że nie. Są, jak u każdego człowieka, gorsze momenty, czasem pojawia się lęk, chwile zwątpienia, apatia…Życie po prostu, ale dzięki wspólnocie i postępowaniu zgodnie z programem zdrowienia oraz rozmową z członkami grupy, problemy nie urastają do ogromnych rozmiarów. Nauczyłam się szukać rozwiązania, a nie uparcie tkwić w miejscu, przestałam również obawiać się poproszenia o pomoc.
Zaczęłam także cieszyć się z małych rzeczy, jak ja to nazywam małych -wielkich radości.
Nie oczekuję fajerwerków, cieszę się z tego, co mam, a mam dzisiaj, 24 godziny, które mogę przeżyć godnie, szczęśliwie, użyteczne, z uśmiechem na ustach i w sercu, a przy tym dać drugiej osobie część samej siebie.
Nie pisałabym tego dzisiaj gdyby nie Wspólnota AA, bo przypuszczam, że już bym nie żyła, ale widocznie Ktoś ważniejszy ode mnie, a w moim rozumieniu Bóg miał wobec mnie inne plany…
BasiAA